Góry nigdy nie były moją największą pasją. Urodziłam się w górach, ale nie chodziłam po nich bez przerwy…Zawsze bardziej interesowało mnie narciarstwo, niż samo chodzenie po górach, a już nie mówię o wspianiu się z rakami oraz czekanem! Tak naprawdę dopiero zaczełam ‘jarać się górami’ od mojego pobytu w Nepalu, gdzie stwierdziłam, że obowiązkowo muszę iść na trekking. Być w Nepalu i nie dotknąć Himalajów byłoby samobójstwem…Do dzisiaj wspominam ten trekking jako coś niezwykłego, pokochałam te góry, a zwłaszcza to, że kultura tybetańska jest tak zakorzeniona w nich. Uwielbiałam iść i iść, po lewo góry, na prawo góry, a tu nagle piękna stupa obklejona tybetańskimi flagami. U wielbiałam to, że podczas trekkingu w Nepalu, za każdym razem zatrzymywaliśmy sie na nocleg to spaliśmy w domu uchodzców z Tybetu. Rozmawialiśmy, jedliśmy razem a czasami tylko patrzyli na siebie bez słów, bo i one nie były potrzebne. Dzisiaj, pewnie nikogo z tych ludzi u których nocowałam wcześniej na trekkingu, bym nie spotkała…Cała dolina Langtang została zniszczona przez ostatnie trzęsienie ziemi, które miało miejsce w 2015 roku… Wioska,w której spałam została doszczętnie zniszczona, praktycznie nikt nie przeżył.
I tak to Nepal zapoczątkował moją miłość do wysokich gór. Myślę, że jakbym więcej poznała Polskich gór (które również są wyjątkowo piękne!), to też bym się zakochała w nich, no ale w tym przypadku Nepal był pierwszy. W Nepalu zaliczyłam moje pierwsze 4000m. Ale, na tym nie koniec! To był dopiero początek 😉
Wywiało mnie do Peru, gdzie Andy wiodą prym i nie da się im oprzeć. Ledwo przyjechałam do tego inkaskiego kraju, a za miesiąc już byłam na moim pierwszym wulkanie El Misti 5825m n.p.m! Nie, nie było łatwo…Jeszcze nie byłam dobrze zaaklimatyzowana, totalnie nieprzygotowana, byłam jak zombie jak wchodziłam na szczyt, ale wyszłam! Zeszłam z tego cholernego wulkanu i stwierdziłam, że to był mój największy ‘challenge’ w życiu, do tej pory…;) Oczywiście na ‘małym’ wulkanie się nie skończyło. Jak już dochodzisz do 5825m to chcesz wyjść troszeczkę wyżej- do tej szóstki. Więc sąsiadem wulkanu El Misti w Peru był Chachani, w końcu szlachetne 6075m n.p.m! Byłam na niego idelanie przygotowana. Wiedziałam, że muszę dużo zjeść parę godzin przed rozpoczęciem wspinaczki. Wiedziałam to dobrze, ponieważ nauczyłam się na błedach z poprzedniego wulkanu. Na takiej wysokości w ogóle Ci się nie chce jeść, nawet pić. Poprzednio miałam zero energii, ponieważ nic nie zjadłąm sycącego przed rozpoczęciem wejścia na wulkan. A teraz, wychodząc na Chachani zrobiłam sobie sławetną herbatkę z liści koki (btw myślę, że to ona mi najbardziej pomogła), która mi dodała motorku napędowego, dzięki któremu na szczyt weszłam w 4 godziny! Gdzie normalnie ludzie wchodzą od 5-6 godzin! I to wszystko dzięki tej herbatce…Oczywiście, trzeba być super zaaklimatyzowanym, a ja byłam świetnie, ponieważ tydzień przed wejściem byłam na 6 dniowym trekkingu, cały czas na wysokości od 4500- 5200.
Wejście na wulkan Misti:
Wejście na Chachani:
Myślałam, że Chachani to koniec moich zabaw z wyższymi górami. No, ale jednak tak nie było, ponieważ przyjechał mój ukochany przyjaciel Pedro z Holandii, ale rodowity góral z Żywca i chciał zdobyć również sześciotysięcznik razem ze mną. Ja już stwierdziłam, że na Chachani nie wyjdę po raz kolejny. W końcu jeden raz tej mordęgi starczy! Więc wybraliśmy trudniejszy wulkan i to jeszcze ośnieżony! Czyli raki oraz czekany w ręce! Wybraliśmy wulkan Huayna Potosi w Boliwii (6088m). Była opcja 3 dni, albo 2 dni, wybraliśmy tą krótszą. W pierwszy dzień wychodziliśmy z całym naszym dobytkiem oraz sprzętem na Base Camp (około 5200m). Cieszyliśmy się, że widzimy małe schronisko, ponieważ w Peru, a tym bardziej w Boliwii zazwyczaj base camp’em jest Twój własny namiot 🙂 Dojście do base campu zajęło nam koło 2 godzin, ale nie było to wejście łatwe z pełnymi plecakami (zwłaszcza chłopaków lol). Po kolacji, czyli mniej więcej około godziny 18, zaczęliśmy się kłaść do łóżka (w końcu trzeba było wstać o północy). Dobrze przygotowani, pojedzeni oraz po znacznej konsumpcji herbatki z liści koki, trzeba było się troszkę przespać 😉
Najgorsze dla mnie to wstawanie o tej trudnej godzinie i myśli, że przez najbliższa parę godzin będziesz musiała dać z siebie wszystko i jeszcze więcej + będziesz cierpiała jak cholera. Niby to jest zwykłe wyjście na szczyt 6-7 godzinne, ale na tej wysokości to już takie proste nie jest. Musisz być silna, ale wystarczy silna psychicznie. Wszystko tak naprawdę dzieje się w Twojej głowie, a nie w nogach. Dużo osób myśli, że to właśnie sportowcom, ludziom, którzy na co dzień uprawiają sport albo są jego miłośnikami, będzie najłatwiej wyjść na szczyt na takiej wysokości. To nieprawda. Mieliśmy dużo turystów w Peru, którzy maratony robili, a mieli problemy z trekkingiem na 4000m…Oczywiście, uprawianie innych sportów Ci pomoże w wyjściu na szczyt, ale największą rolę gra Twoja psychika + reakcja Twojego ciała na wysokość + dobra aklimatyzacja + dobre przygotowanie jedzenia + motywujący przewodnik!
Tłukliśmy się na szczyt koło 6 godzin. Po pierwszej godzinie odmarzły mi palce u rąk, myślałam że umrę przez minutkę, ale po masażu przeszło. Pierwsze 3 godziny było OK, nie czułam tak bardzo wysokości, dobrze mi się szło w rakach, co najważniejsze, bo miałam je pierwszy raz na nodze 😉 Kolejne godziny to kryzys i wmawianie sobie, że dam radę, że nigdy już na tą cholerną górę więcej nie pójdę etc…A potem była ścianka lodu, gdzie zsunął mi się rak z buta i pewnie bez pomocy innego przewodnika, który szedł za mną i mi pomógł, mogłoby się to zle skończyć! Zaczynało mi brakować energii, a na tej wysokości nie chce się nic jeść, ani pić. Trzeba zmuszać siebie, żeby chociaż zrobić jeden kęs snickersa! Godzinę od szczytu nasz przewodnik (mój i Nicolasa), powiedział, że jeśli nie przyspieszę tempa to nie uda nam się wejść na szczyt, ponieważ Słońce zacznie wychodzić, śnieg będzie topniał i kamienie mogą na nas spadać ze szczytu. Po usłyszeniu tej informacji, dostałam takiego kopa, że nawet Nicolas miał trudności z dorównaniem mojego tempa lol. Nie wiem co mi się stało, ale tu kolejny przykład na to, że to wszystko dzieje się w naszych głowach. Mimo cholernego zmęczenia, zmotywowałam się i w mniej niż godzinę byliśmy na szczycie, wyprzedzając grupy idące przed nami. A na szycie to tylko mi łzy spływały po policzku, bo nie wierzyłam samej sobie, gdzie ja to wyszłam 😉
Oczywiście, nie muszę pisać o widokach jakie mieliśmy…wszystko widoczne na zdjęciach, a ja czułam się po prostu jak w niebie. Ale, przed nami jeszcze było zejście, które zazwyczaj jest trudniejsze niż samo wejście…Nogi były już jak z waty, z powodu emocji, wysiłku, napięcia…ale trzeba było schodzić i to nie tylko do naszego schroniska, ale już całkowicie niżej do naszego samochodu, który nas zabierał do La Paz. To był najbardziej wyczerpujący dzień z możliwych…po 12 godzinnej wspinaczce, bez snu, bez prysznica, bez przebrania się, trzeba było jechać około 2 godziny samochodem do La Paz, a następnie 3 godzinny autobus do granicy z Peru, a stamtąd kolejny 3 godzinny autobus do Puno, gdzie w końcu mogliśmy się umyć, zjeść i wyspać!